Na pewno to znacie. Jest godzina 17.00, wracacie do domu, samochodem, całkiem niedaleko, ot 10 km, może 15. Nagle z tylnej kanapy dochodzi was dźwięk, który nieuchronnie zwiastuje koszmar – słodkie pochrapywanie!
Jest na sali ktoś kto nie zna takiej sytuacji? Zakładam, że może zdarzyć się niewielki odsetek, w końcu dzieci są różne. Niektórym nie przeszkadza drzemka o godzinie 17.00 w niczym. O 20.00 idą spać jakby nigdy nic i śpią spokojnie do rana. Moja córka do tej grupy nie należy.
Koszmar rodzica
Ru od urodzenia była dzieckiem, któremu szkoda dnia na sen. Możecie wierzyć lub nie, ale po dwóch miesiącach życia chodziła spać około 21.30, a budziła się między 8.00 a 9.00. Pobudek nocnych brak. Co za tym idzie w dzień spała trzy razy:
1. Na spacerze po drugim śniadaniu – około pół godziny.
2. Po obiedzie w ramach sjesty – tak z godzinę.
3. Po podwieczorku, około 18.00- pół godziny.
Mało, prawda? Inne dzieciaki w jej wieku spały dwa razy tyle, ale ja nie narzekałam. Przyjęłam system ogarnięcia domu i dziecka, który się sprawdzał. Dziecko śpi – matka odpoczywa. Tym sposobem miałam w ciągu dnia tę chwilę dla siebie. Ale zaszczytne dwie godziny dla matki nie trwały długo….
Ledwo pół roku gwiazda skończyła i doszła do wniosku, że na spacerze to spać szkoda, skoro można podziwiać świat. Przesunęła drzemkę, zaczęła spać około godzinki przed obiadem, i około 30 minut w okolicach 17.00. No narzekać nie mogłam, dziecko rośnie, rozwija się, snu aż tyle nie potrzebuje. Myślę, że ma to związek z samodzielnym siedzeniem. Nowa perspektywa, ciekawszy świat, szkoda tracić czas. Nie będę ukrywać, że o wiele łatwiej było mi zaplanować różne wyjścia, kiedy z trzech spań zostały dwa. Długo czekać nie musiałam na kolejne zmiany, bo Rurka jak wiadomo, na pupie usiedzieć nie potrafi, więc w wieku 9 miesięcy i 10 dni poszła w świat na własnych nogach.
Musiałam się wtedy przyzwyczaić, że dzień zmieni się po raz kolejny. Zjadała obiad o 13.00 i szła spać. Czasem dwie godziny, czasem tylko godzina. Ale cieszyło mnie to z jednego powodu, upalne lato nie pozwalało w tych godzinach normalnie funkcjonować na zewnątrz. Za to zauważałam z tygodnia na tydzień, że drzemki robią się coraz krótsze i krótsze. Aż 16 listopada 2014 roku przestała w ogóle drzemać. Ten dzień można uznać za początek koszmaru (smile).
Od czasu, gdy nie sypia w ciągu dnia, gdy nie potrzebuje tego snu, każda nieplanowana drzemka jest koszmarem. Zasadniczo nie zdarzają się takie poza dniami z gorączką, a i to rzadko. Ale jeśli już się trafi to ja przeżywam załamanie nerwowe. I nie chodzi nawet o to, że muszę z nią siedzieć długo wieczorem. Bo nie muszę, o 20.00 pakuję do łóżka i kładę się obok. Koszmarem jest to, że ona sama się męczy, nie może zasnąć, miota się po łóżku, nie wie czego chce. A ja w tym półmroku robię się coraz bardziej senna i w przeciwieństwie do panienki mogłabym zasnąć w sekundę. W końcu po godzinie czy półtorej, zjedzeniu drugiej kolacji, wypiciu wody, zrobieniu siku trzy razy, kilku prośbach o obejrzenie Domisiów (tak, zakochała się w Strachowyju ostatnio) zaczyna się tulić. Mamrota przy tym słodko „mamaaa, mammaa” i zasypia.
A ja muszę się ocknąć, dla mnie dzień jeszcze trwa. Pozmywać, wstawić pranie, przygotować co trzeba na kolejny dzień, znaleźć czas na relaks (o relaksie jutro). Ale zawsze obiecuję sobie, że kolejnego dnia pójdę spać razem z nią, na pewno.