Zleciało. Za szybko, nie do końca jestem pewna kiedy, ale daty mówią same za siebie. DWA LATA! Moja mała śpiąca królewna, przeobraziła się w zbuntowaną czarownicę, strach się bać co będzie dalej, no ale…
…dwa lata temu tuż po 4 nad ranem jechałam na porodówkę z myślą „no w końcu, masz szczęście młoda, że rodzisz się w terminie, bo mam dość tej ciąży”. Jechałam szczęśliwa, że to już, że skurcze mam co 8 minut, że pozbędę się ciężaru na stałe, a zyskam mały-śpiący-słodki-berbeciowaty. W drzwiach szpitala powitałam położną słowami „dzień dobry, ja sobie urodzić wpadłam”. Później potoczyło się szybko. KTG, rach, ciach, wody odeszły, o czym poinformowałam obecnych głośnym „UPS!”. Sala porodowa, lewatywa, poskaczemy na piłce, pogaduchy z położnymi, haha, hihi, żarty się trzymały wszystkich, a mnie dopadł głód. Cierpiałam z powodu pustego żołądka, a nie skurczy. Wpadł ordynator, 4 cm rozwarcia, pani sobie do wanny wskoczy, posiedzi, dzień upalny się zapowiada. Myślę sobie, ok, czemu nie, w wodzie nic nie czułam, ale wyjść kazali, gazu dali i więcej nie pamiętam. Ocknęłam się jak usłyszałam, że mogę przeć. Ten komunikat był chyba jak zbawienie, powrót do życia i myśl, że jesteśmy na finiszu. Ale Róźka, moje dziecko w końcu, musiała przekombinować. Łypnęła jednym okiem na świat i stwierdziła, że zostaje gdzie jest. Znieczulenie, szybka cesarka, widzę w lampie, że wyciągnęli łobuza, uff. Tylko, cholera, dzieci wyją jak się już urodzą, czemu ona nie płacze??!!??!! Znów stres, najdłuższe kilka sekund w moim życiu, i słyszę „łłłŁŁŁŁŁŁłłłłeeeee”, kamień z serca. przynieśli mi ją, pokazali, poryczałam się (teraz też ryczę, głupia baba).
Jest 20 czerwca 2013 roku, godzina 13.10. Na świat przyszła Rozalia Helena, 3340 gramów, 53 centymetry miłości.
Nigdy nie sądziłam, że macierzyństwo w taki sposób przewartościuje moje życie. Że realne pojawienie się dziecka zmieni mój pogląd na wychowanie i cały świat. W tej jednej chwili wszystko stało się nieważne. Ważna była (i jest nadal) tylko ona. Przez dwa lata z małej, bezbronnej istotki, stała się całkiem rezolutną i cwaną dziewczynką. Okręciła sobie wokół małego paluszka całą rodzinę. Ale o tym później.
Rozalia od początku współpracowała. Gdy miała 3 tygodnie spała od 22 do 5 rano, po zjedzeniu dosypiała jeszcze do 8. Mając dwa miesiące spała od 22 do 8-9 bez przerwy. Ale nie zazdrośćcie mi, w dzień spała mało, a jeśli już spała to wymagała niczym niezmąconej ciszy. Nie mogłam więc gotować, tłukąc się po kuchni. Spróbujcie ubić schabowe po cichu, wtedy zrozumiecie. Nie mogłam prasować, bo żelazko robiło „buch” parą, wtedy Ru robiła „ŁŁłłłłŁŁŁŁŁEEEEEeeee!”. Wierzcie lub nie, ale jako 4-miesięczny bąbel, ledwo przekręcając się z pleców na brzuch, w ciągu dnia spała 3 razy po godzince. Nie przepadała za spaniem, wolała eksplorować świat. Mając 6 miesięcy umiała sama usiąść, 7 stała na dwóch nogach (i miała dwie godzinne drzemki) i chciała chodzić. Dokładnie 30 marca 2014, mając 9 miesięcy i 10 dni postawiła pierwsze samodzielne kroki. Wtedy też ilość drzemek zatrzymała się na jednej, trwającej około dwóch godzin. Pożegnała się z nią całkowicie w połowie listopada (16,5 miesiąca).
Przez dwa lata patrzyłam jak rośnie, pokazywałam świat, uczyłam co jest czym. Przez te dwa lata dbałam o nią najlepiej jak potrafię. Dbałam o jej rozwój, o kontakt z rówieśnikami. Pokazałam do czego służy widelec i łyżka, nauczyłam smarować chleb masłem. Spędziłam mnóstwo czasu na wspaniałych zabawach, patrząc w jej śmiejące się oczy. Przez te dwa lata opiekowałam się nią, przytulałam i obsypywałam buziakami bez powodu, ale też ocierałam łzy i martwiłam się, gdy przyplątało się choróbsko. Przez te dwa lata poczułam coś, czego nie czułam nigdy wcześniej. Przez dwa lata stopniowo budził się we mnie instynkt macierzyński, który zmieniał moje myślenie. Przeszłam przez „jak skończy pół roku to idę do pracy”, przez „jak skończy rok to na pewno pójdę już do pracy, co ja w domu będę robić”, aż do dzisiejszego „kurde, ona kończy dwa lata, wolę być z nią niż iść do pracy!”. O ile wysłanie jej na 3 godziny dziennie do mini-przedszkola uważam za dobry krok. O tyle, nie wyobrażam sobie zostawić jej tam godzin 10 (ale o tym będzie osobno napisane).
Moja córka kończy dziś dwa lata. Na swój sposób potrafi z nami rozmawiać, jak nie potrafi czegoś wypowiedzieć to pokazuje w taki sposób, że każdy zrozumie. Każdy, nawet obcy człowiek. Nie da się oszukać, przekupić też raczej nie (chyba, że masz lentilki), potrafi nawet negocjować:
Ciocia – pójdziesz ze mną?
Rozala – nie.
C – a jak dam lentilka?
R – nie.
C – to może jak dam czekoladkę?
R- nie.
C, zrezygnowana – To jak pójdziesz to dam lentilka i czekoladkę, ok?
R – TAK!
Próbuje też kłamać. Sytuacja sprzed tygodnia.
R – Tata, tata, baben (basen) tuu, tu (pokazując na siebie, że dla niej)
Tata – Kochanie masz przecież basen, na podwórku stoi i na ciebie czeka.
R – Nie ma.
T – A w czym się kąpałaś rano? W basenie, mamy basen.
R – Nie, nie ma.
T – Dlaczego mnie kłamiesz?
R, ze słodkim uśmiechem – niee! Tata, niee.
Dwa cudowne lata za mną, dwa lata pełne radości, dumy, euforii, ale również gorszych chwil. Momentów, kiedy martwiłam się o nią, gdy się złościłam, bo sprawdzała co może, a czego nie. Momenty stresu, kiedy wychodziłam, a ona zostawała z kimś innym. Pierwszy dzień w przedszkolu, kiedy ona szła zadowolona, a ja płakałam, że ją zostawiam. I kolejny tydzień, gdy ona płakała, a ja musiałam być silna, wytłumaczyć i uspokoić własne dziecko. Przede mną jeszcze wiele cudownych lat, wiele wzlotów i upadków jako matki. Pewnie nie raz będę pękać z dumy, nie raz będę pluć sobie w twarz, że schrzaniłam. Ale na pewno będę ją całe życie kochać bezwarunkowo, zawsze będę przy niej, zawsze będę wsparciem, w każdej sytuacji.
Rozalko, skarbie mój największy, w dniu dzisiejszym życzę Ci, aby ten cudowny uśmiech nigdy nie schodził Ci z twarzy, aby Twoje oczy zawsze błyszczały pełne energii. Życzę Ci kochanie, abyś była szczęśliwą kobietą. KOCHAM! <3