Nie tak dawno pisałam wam o tym, jak wyglądało nasze rozszerzanie diety. A dokładnie nauka samodzielnego jedzenia. Dzisiaj mogę ocenić wszystkie gadżety jakich używaliśmy podczas tej nauki, czyli sztućce i zastawę.
Zastawa
Jako totalna wariatka nie mogłam zrobić inaczej, jak tylko kupić multikolorowe talerzyki i miseczki. Na pierwszy rzut poszły takie z uszkami, żeby niby łatwiej mi się trzymało podczas karmienia Ru. Oczywiście musiały mieć na dnie jakiś obrazek, dinozaura czy inne kwiatki. Żeby młoda miała motywację w przypadku ewentualnej niechęci do jedzenia. Obeszła ten patent wywalając jedzenie na tackę krzesełka. Mogła oglądać kolorowe dno bez zupy, która ewidentnie przeszkadzała w tej czynności. Za to zupę chętnie zjadała z białej, zupełnie, totalnie, absolutnie białej tacki krzesełka. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie lepiej byłoby lać zupę prosto na tą tackę i oszczędzić sobie zmywania miseczki. Kilka razy tak zrobiłam kiedy wołała o dokładkę (lenistwo poziom master). Myślałam, że lepiej pójdzie z daniami podawanymi na jednokolorowych talerzach. Ale nie poszło, jedzenie nadal lądowało na tacce. Po jakimś czasie wpadłam na inny pomysł. Zupę wlałam jej do zwykłego białego talerza, takiego jaki sama używam. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Kiedy jedzenie podawałam wszystkim w jednakowy sposób Ru zaczęła korzystać z talerza (zamiast tacki). Chociaż nie wiem czy moja teoria jest prawdziwa, może mi po prostu dziecko dorosło i zmądrzało trochę.
Sztućce
Tu problem wystąpił w zasadzie równocześnie z powyższym. Jadła plastikowymi sztućcami, było ich trochę. Łyżeczki z Hippa, łyżeczki z Ikei, zestaw Canpol z misiami. Wszystko ładne, kolorowe, plastikowe. Z takim drobnym minusem, że nie do końca wygodne dla Rozalki. Denerwowała się kiedy na plastikowy widelec nie nabiła ziemniaka, kiedy na łyżkę nabrała ledwo trochę zupy, a niewprawne rączki nie dały rady tej znikomej ilości dotransportować do dzioba. Później zlitowałam się nad nią i pozwoliłam jeść łyżeczką do herbaty. Przez jakiś czas zdawała egzamin, no ale co z widelcem? Problem zniknął, gdy w swoim rodzinnym domu znalazłam własne sztućce. Rozalia dostała w tak zwanym spadku. Wielkość łyżki i widelca była dla niej idealna. Dzięki połowie mojego zestawu z króliczkiem nauczyła się dobrze operować sztućcami. Wtedy doszłam do wniosku, że skoro własny zestaw miałam ja, miała moja siostra, to dlaczego moja córka ma nie mieć?
Wybór
Nie powiem, żebym sztućce od razu i pierwsze lepsze dała małej. Musiałam dobrze sprawę przemyśleć. Odwiedziłam stacjonarne sklepy, przeglądałam internetowe. I w końcu znalazłam. Sztućce Berghoff. Dlaczego? Dlatego, że nie są całe różowe, nie są plastikowe w żadnej części, a ich kształt jest idealny dla małych rąk. Delikatne zdobienia tylko przykuły moją uwagę. Ponadto przypadły do gustu właścicielce. A to jest najważniejsze.